Co się stanie, gdy księżniczka, oszust i samozwańczy kapitan-dupek muszą uratować wszechświat?
Brzmi jak absurd? Może. Ale „Star Bringer” Niny Croft i Tracy Wolff udowadnia, że nawet największy kosmiczny chaos może zamienić się w historię, od której nie sposób się oderwać.
Wiem, co sobie teraz myślisz: kolejna space opera, która próbuje być śmieszna, seksowna i dramatyczna jednocześnie. I masz rację. Ale jednocześnie się mylisz, bo „Star Bringer” to nie tylko literacki koktajl wybuchowych emocji, ciętych ripost i wyuzdanych scen, ale też opowieść o samotności, poszukiwaniu siebie i (trochę niechcący) o ratowaniu świata. Bo kiedy Słońce umiera, a galaktyka wali się na głowę, do akcji wkracza… grupa kompletnych wykolejeńców.
Na pokładzie zdezelowanego statku spotykamy siedem osobowości tak różnych, że samo ich przetrwanie w jednym pomieszczeniu jest cudem. Mamy tu księżniczkę z alergią na przywileje, kapłankę w kryzysie wiary, strażnika, który już dawno powinien iść na terapię, oszusta z kompleksem bohatera, więźniarkę o złotym sercu i dwóch typów, którzy z równym zapałem ratują świat i rozwalają wszystko dookoła. A między nimi relacje - skomplikowane, momentami toksyczne, często piekielnie zabawne, a kiedy indziej aż zbyt dramatyczne.
Styl autorek? Lekki, pełen sarkazmu, emocjonalnych fikołków i dosadnego języka. Narracja płynie szybko, często za szybko - jakby sama gubiła oddech. Ale w tym szaleństwie jest metoda. Bo choć czasem łapałam się na tym, że gubię wątek, że któryś dialog brzmi jak powtórka z poprzedniego rozdziału, to i tak czytałam dalej. Bo byłam ciekawa. Bo bawiłam się dobrze. Bo „Star Bringer” nie udaje, że jest ambitną fantastyką - i całe szczęście.
To książka, która działa jak dobry serial na Netflixie: odpinasz pasy, zawieszasz niewiarę i płyniesz z tą kosmiczną rzeką absurdów. Czy wszystko ma sens? Nie. Czy to przeszkadza? Tylko jeśli bardzo się na tym skupiasz. A ja nie chciałam się skupiać - chciałam się bawić. I dokładnie to dostałam.
Czy są tu minusy? Tak. Momentami styl Iana (czyli naszego "dupka") ociera się o tanią próbę pokazania buntu - jakby ktoś uznał, że przekleństwa wystarczą, żeby stworzyć pogłębiony charakter. Sceny romantyczne bywają cringe’owe - szczególnie te, które pojawiają się tuż po wybuchach, walkach czy prawie-śmierci (bo kto by się nie całował, kiedy wszystko płonie, prawda?). I fakt, że niektóre postaci w połowie książki zaczynają brzmieć jak ten sam głos z różnymi fryzurami, też potrafi wybijać z rytmu.
Ale mimo tego - „Star Bringer” ma to "coś". Coś, co sprawia, że chcesz spędzić z tymi bohaterami więcej czasu. Bo może i są irytujący, może nie wiedzą, co robią – ale są w tym autentyczni. Niedoskonali. Ludzcy. A przy tym wszystkim - zabawni, odważni i szaleni w ten sposób, który każe ci kibicować im do ostatniej strony.
Jeśli lubisz połączenie humoru, przygody, kosmicznych ucieczek i (momentami bardzo gorącego) romansu - wskakuj na pokład. Nie obiecuję, że uratujesz wszechświat. Ale obiecuję, że nie będziesz się nudzić.
Ocena 7/10
Współpraca reklamowa | Wydawnictwo StoryLight
Brak komentarzy: