Czy zawsze mamy wpływ na swoje życie, czy czasem jesteśmy tylko pionkami w brutalnej grze losu?


Czytając "Fałszywego zająca" Fernandy Melchor, nie mogłam przestać zadawać sobie tego pytania. Bo w świecie, który stworzyła autorka, nie ma prostych wyborów, nie ma prostych dróg ucieczki. Są tylko złudzenia, że może być inaczej - i brutalne przebudzenia, które rozrywają serce na strzępy.


Melchor zabiera nas do meksykańskiego portowego miasta, w którym bieda, przemoc i korupcja nie są tylko tłem wydarzeń - są ich esencją. W takim świecie splatają się losy czterech młodych bohaterów, którzy bardziej niż żyją, po prostu trwają. Andrik, który ucieka przed opiekunką tylko po to, by wpaść w ręce jeszcze gorszego potwora. Zahir, jego przybrany brat, który w szaleńczej miłości próbuje go ratować, zostawiając za sobą ślad krwi. Pachi i Vinicio - dwaj chłopcy, którzy zagubieni w cierpieniu, toną w alkoholu, narkotykach i krótkotrwałych zapomnieniach.


Nie spodziewaj się pięknych opisów plaż i słońca. W świecie Melchor nawet morze jest jak niebezpieczna pułapka, a powietrze przesycone jest zapachem rozkładu, strachu i beznadziei. Czytając "Fałszywego zająca", czułam się jakbym naprawdę była tam z nimi - w lepkim upale, w brudnych zaułkach, wśród krzyków i trzasku złamanych marzeń. Każde zdanie autorki jest jak cios pięścią - mocne, brutalne, prawdziwe. 


Tytułowy „fałszywy zając” to metafora, która trafia prosto w serce. Nadzieja, która wygląda jak coś realnego, ale gdy tylko wyciągniesz po nią rękę - rozpada się w pył. Melchor pokazuje, że w świecie, gdzie dzieciństwo jest synonimem przemocy, a przyszłość nie istnieje, marzenia stają się największym przekleństwem.


Czy można winić Andriki, Zahirów, Pachich i Viniciów tego świata za to, kim się stają? Czy gdyby mieli inny start, ich życia potoczyłyby się inaczej? Te pytania nie dawały mi spokoju długo po zamknięciu książki. Bo Melchor nie oferuje nam wygodnych odpowiedzi. Wręcz przeciwnie - zmusza do patrzenia w oczy prawdzie, od której na co dzień wolimy odwracać wzrok.


Styl Fernandy Melchor jest niesamowity. Surowy, gwałtowny, wręcz brutalny. Nie daje wytchnienia ani na chwilę. Jej narracja jest jak zaciśnięta pięść, która nie pozwala ci odetchnąć aż do ostatniego zdania. I choć momentami miałam ochotę odłożyć książkę, dać sobie spokój - nie mogłam. Bo w tej całej brutalności była jakaś hipnotyzująca siła. Coś, co kazało mi czytać dalej, nawet jeśli każda kolejna strona bolała bardziej niż poprzednia.


„Fałszywy zając” nie jest książką dla każdego. To nie jest historia, po której czujesz się dobrze. To opowieść, która cię złamie, zmusi do refleksji, zostawi z bólem i pytaniami, na które może nigdy nie znajdziesz odpowiedzi. Ale jeśli masz odwagę - sięgnij po nią. Pozwól sobie zobaczyć świat takim, jakim bywa naprawdę, gdy znikają wszystkie pozory.


Czy dostrzegłam w tej historii jakieś światełko w tunelu? Może małą iskrę, że mimo wszystko warto walczyć? Chciałabym powiedzieć, że tak. Ale w świecie Fernandy Melchor nawet światełko jest zdradliwe - jak fałszywy zając, za którym biegniesz, tylko po to, by odkryć, że na końcu nie czeka nic. 


Mimo to - albo właśnie dlatego - „Fałszywy zając” jest książką, która zostaje w sercu na długo. I choć czytanie jej boli, to jest to ból, który warto poczuć.


Ocena 9/10


Współpraca reklamowa | Wydawnictwo MOVA




Brak komentarzy: