Gdybyś miał/a tylko sześć dni na zdjęcie klątwy, która powoli zamienia twoich bliskich w potwory - komu zaufałbyś bardziej: demonowi z problemem z dyscypliną czy własnym instynktom?
Zadaję Ci to pytanie nie bez powodu - bo „The Witchstone. Klątwa Drakefordów” Henry’ego H. Neffa nie tylko rozkręca pełnokrwiste fantasy z demonicznym przytupem, ale zmusza też do zastanowienia się nad tym, komu właściwie jesteśmy w stanie oddać stery własnego losu, kiedy wszystko zaczyna się walić.
Ta książka zaskoczyła mnie już od pierwszych stron. Bo kiedy słyszę: „800-letni demon urzędnik z piekła, który woli drinki na Ibizie niż pracę”, myślę sobie - okej, będzie zabawnie. Ale nie spodziewałam się, że ta historia trafi mnie również prosto w serce.
Poznajcie Laszlo Zebula - typowego pracownika korpo z wypaleniem zawodowym, tylko że z piekła rodem. Piekło w tej książce to nie ogień i siarka, ale biuro pełne absurdalnych procedur, deadline’ów i szefów, którzy rzucają cię na głęboką wodę z miną w stylu „rób albo giń”. No i Laszlo ma sześć dni, żeby odczynić klątwę ciążącą na rodzie Drakefordów. W przeciwnym razie... zniknie. Bez glory, bez splendoru. Po prostu z hukiem w nicość.
Z drugiej strony mamy Maggie - dziewiętnastoletnią bohaterkę, która zamiast martwić się szkołą czy randkami, obserwuje, jak jej ojciec stopniowo zamienia się w potwora. Klątwa nie oszczędza nikogo z jej rodu. Objawy są przerażające, ale jeszcze gorsza jest świadomość: że wciąż jesteś sobą, ale twoje ciało już nie należy do ciebie.
Maggie i Laszlo nie mają nic wspólnego. Ona - zdeterminowana, odważna, z duszą wojowniczki. On - cyniczny, zmanierowany, z ironicznym komentarzem na każdą okazję. A jednak to właśnie ta nietypowa para wyrusza w szaloną podróż przez Nowy Jork, Rzym, Liechtenstein i Zurych, by odnaleźć sposób na przerwanie klątwy. Czas goni, demony depczą im po piętach, a każdy kolejny trop prowadzi do jeszcze bardziej pokręconej zagadki.
W trakcie tej podróży książka przechodzi płynnie od czarnego humoru rodem z „Lucyfera”, przez błyskotliwe dialogi à la „Dobre miejsce”, aż po naprawdę emocjonalne momenty, w których nie sposób nie poczuć ciężaru rodzinnego dziedzictwa, strachu i nadziei. Były momenty, w których wybuchałam śmiechem, by kilka stron dalej zamarzyć o tym, żeby przytulić Maggie i powiedzieć jej, że wszystko będzie dobrze.
Czy Henry H. Neff stworzył nową ikonę urban fantasy? Mam takie wrażenie. Laszlo to postać, którą się kocha i nienawidzi jednocześnie, a Maggie to absolutna perełka - żadna tam księżniczka w opałach, tylko bohaterka, której chce się kibicować do ostatniej strony. I choć fabuła momentami skręca w groteskę, to właśnie ten balans między absurdalnością a dramatem czyni tę historię tak unikalną.
„The Witchstone” nie jest tylko książką o demonach i klątwach. To opowieść o odkupieniu, o tym, jak trudno zawalczyć o siebie, kiedy cały świat patrzy na ciebie jak na problem, i o tym, że czasem nawet najbardziej nieprawdopodobny sojusz może zmienić bieg historii.
Więc jeśli szukasz powieści z pazurem, humorem ostrym jak brzytwa, ale też emocjonalnym ładunkiem, który zostaje z Tobą długo po zamknięciu książki - koniecznie sięgnij po „The Witchstone. Klątwę Drakefordów”. Ja już tęsknię za Laszlem. Choć za nic nie oddałabym mu duszy. No... może za martini.
Ocena 8/10
Współpraca reklamowa | Wydawnictwo Must Read
Brak komentarzy: